Pierwszy kwartał tego roku szkolnego, kapryśny wrzesień i mglisty październik, przyniósł mi w darze trzy dziwne spotkania.
Żadne z nich nie było wcześniej zaplanowane, każde z nich pozostawiło mnie w kropce.
Dziwne, bo poza normą – trudno znaleźć na to jakiś trafniejszy przymiotnik.
*
Pierwszym z nich, odkładanym w czasie, ale w końcu całkowicie spontanicznym, było zetknięcie ze zmasowanym ludzkim nieszczęściem, maskowanym jednak cienką, rozpływającą się warstwą niestrawnego lukrowania. Niespełna półtoragodzinna rozmowa z osobą niegdyś bliską, poznaną w zasadzie na wylot, po latach płynąca sobie nienaturalnym meandrem przez przeróżne tematy "obok" – bo wszystko, co istotne i prawdziwe, pozostało w warstwie pozawerbalnej. Później szybkie pożegnanie, dosłownie tak, jakbyśmy mieli się spotkać jutro albo za trzy dni - wspólne wyjście na zalaną słońcem i upałem ulicę, buziak i "no to pa".
*
Drugim – tym najtrudniejszym – było spotkanie z nadchodzącą śmiercią. Zaproszenie, które nadciągnęło z eteru, dobry splot wspólnych osi czasowych, zrządzenie losu, że mogło do niego dojść – i rozmowa, w której nie wiadomo, co powiedzieć, bo wszystko brzmi płytko i nie na miejscu. Słowa rzucone w korytarzu kamienicy w obecności jakichś nieznajomych sąsiadów – pożegnanie, które ma być tym ostatnim. Czekanie na zamówioną taksówkę pod bramą i rzadkie poczucie próżni w głowie – i metafizyczny, ale jakże solidnie kojący powrót do świata bardzo żywych.
*
W końcu to trzecie, może najbardziej niepozorne, najbardziej w biegu i znowuż nie takie rzadkie – kawa wyrwana z dnia pracy. Spotkanie rozgadane, klejące się, szczere – ale pozostawiające mnie w poczuciu życiu w bańce nieprzystającej do tej drugiej bańki (a przecież kiedyś to wszystko wyglądało tak zupełnie inaczej...) Kilka godzin później powracające w myślach, kiedy na spokojnie zadaję sobie w głowie pytanie: co ja tutaj w zasadzie robię...

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz