czwartek, 4 grudnia 2025

Ja, głupi Słowianin (i Bałt)

(...) Gdy ducha z mózgu nie wywikłasz tkanin,
Wtedy cię czekam, ja, głupi Słowianin,
Zachodzie — ty!… 

A tobie, Wschodzie, znaczę dzień widzenia,
Gdy już jednego nie będzie sumienia
W ogromni twej. (...)

Cyprian Kamil Norwid, Pieśń o ziemi naszej

Kilka tygodni temu, na lotnisku Schiphol w Amsterdamie, miałem sposobność spełnić swoje małe marzenie - poddać się testowi, który na podstawie kodu genetycznego miał określić w przybliżeniu moje pochodzenie etniczne. O tych testach słyszałem już przed kilkoma laty - i pamiętam, że z samego początku wzbudziły mój niepokój; pomyślałem sobie, że pochodząc w zasadzie z każdego miejsca na Ziemi, ale w szczególności z Europy Środkowo-Wschodniej, należy liczyć się z ewentualnymi niespodziankami, które w wyniku takiego testu mogą się objawić - aczkolwiek po pewnym czasie ciekawość wzięła nad tą trwogę górę. Sposobność nasunęła się sama - na Schiphol, w hali odlotów, firma MyHeritage postawiła swój sklepik, w którym próbkę DNA można było zostawić na miejscu, bez przymusu wysyłania testu pocztą, co skutecznie zredukowało jego cenę do symbolicznych 30 euro. Takiej okazji trudno było się oprzeć.

Wyniki testu przyszły do mnie dopiero dzisiaj, po ponad 5 tygodniach czekania. Antycypowanego zaskoczenia jednak nie było - pochodzę wyłącznie z Europy, w przeważającej większości z jej części centralnej. Jestem Słowianinem (do czego śmiało można dołączyć jeszcze te dodatkowe 10% genów bałkańskich), a także - i to może jest to nieoczekiwane - Bałtem! Trochę krwi germańskiej i holenderskiej (ale w końcu to też są Germanie, prawda?) i na tym koniec. Pytanie, czy ta domniemana mieszanka genów ewokowała u mnie zamiłowanie do nauki języków słowiańskich i germańskich? W końcu germanistykę studiowałem, nieobcy jest mi czeski i rosyjski, a w końcu i nauki niderlandzkiego z zamiłowania się podjąłem. Jakoś do języków bałtyckich nigdy mnie nie ciągnęło - chociaż ostatnio miałem z nimi trochę do czynienia przy okazji badań nad twórczością młodego Mickiewicza w Kownie...

Nie jestem więc jednak szkockim góralem, baskijskim pasterzem czy też żydowskim księciem - no trudno.


piątek, 28 listopada 2025

Błogosławieństwa

Błogosławieństwo to słowo w języku polskim w pierwszej kolejności nacechowane religią. Nie o takim chcę jednak dziś napisać - ale o takim, któremu bliżej do angielskiego blessing lub też niemieckiego Segen; takie, którego istnienie, uświadomione sobie w trudnej chwili, napełnia człowieka poczuciem błogości.

Bo ostatnio o takich błogosławieństwach dużo myślę, a ostatnio, w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach życiowych, mogłem je nawet fizycznie odczuć. W stan euforii może mnie wprawić uroczy wiersz, świetna powieść, ładny widok czy też dobrze skomponowana muzyka (chociaż już nie tak często i intensywnie, jak miało to miejsce w młodości, i celowo pomijam tutaj wielkie słowa, do których mam podobno od zawsze skłonność), jednak w stan błogości - wyłącznie ludzie i ich czysto ludzkie, nieraz zaskakujące ujmujące zachowania. Jako że kilka dni temu przekroczyłem symboliczną granicę czterdziestolecia, spotkań z cudownymi ludźmi - osobistych i listowych, namacalnych i wirtualnych - było wyjątkowo dużo: w rozmowie, uścisku, tańcu, ale i przez telefon, w wiadomościach i zdjęciach wysyłanych przez kilka oceanów, w odpakowywanych kartkach z życzeniami i paczkach z podarunkami. Nic nie jest w stanie takiej błogości zastąpić, bo tylko ona jest w stanie dać poczucie cudownego spełnienia - i wrażenia, że dobrze się żyje w tym życiu; jak 

Kiedy rozmyślam sobie nieraz o depresji, przypomina mi się jeden z trudniejszych momentów, kiedy, mam poczucie, sam jej doświadczyłem: było to dość dawno temu, bo zimą 2011 roku, w grudniu, kiedy walcząc ze zmęczeniem wynikającym ze zbyt intensywnej pracy nad doktoratem, podważając w głowie sens wszystkiego i zaciskając zęby, aby się nie poddawać, pewnej nocy mierzyłem się ze straszną bezsennością - a była ona tak intensywna, jak rzadko kiedy bywa sama dzienna jawa. Bo wszystko wtedy wydawało mi się nie takie, jak być powinno: jako wynik mylnych decyzji, jako klęska. Po kilku godzinach takich bojów z własną psychiką nagle przyszło do mnie jednak pewne olśnienie - w postaci jasnych wspomnień z ostatnich kilku lat, ale nie odnoszących się do jakichś prywatnych sukcesów, pięknych, dalekich podróży, przeżytych spektakli teatralnych czy dreszczach, które wywołały we mnie wstrząsające lektury czy sentymentalne opery. Wszystkie te pocieszające obrazy wiązały się bezpośrednio z ludźmi, których miałem szczęście w swoim (wtedy krótkim) życiu poznać - nieraz blisko i dogłębnie, nieraz mniej intensywnie, bo niekiedy bywały to krótkotrwałe znajomości czy nawet przyjaźnie, nieraz tylko muśnięcie się o tę osobę, która mimo to pozostawiła w życiu jakiś istotny ślad, wytyczyła w odpowiednim momencie jakiś dobry bądź nowy kierunek. I nagle ta cała rozpacz zniknęła - leżałem tak z uśmiechem na twarzy i myślą, że jeśli nawet już jutro miało by mnie nie być, to i tak tak wiele szczęścia dane mi było w życiu doświadczyć, tak wiele dobrego przeżyć. I to zasługuje na największe docenienie, dla tego warto żyć. To jest właśnie moje błogosławieństwo.

*

Dziękuję Wam z całego, dobre i piękne dusze, które byłyście i jesteście w moim życiu i pozostaniecie w moim sercu i pamięci na zawsze.

The lark's on the wing;The snail's on the thorn:God's in his heaven—All's right with the world!

niedziela, 16 listopada 2025

Dziwne spotkania

Pierwszy kwartał tego roku szkolnego, kapryśny wrzesień i mglisty październik, przyniósł mi w darze trzy dziwne spotkania.

Żadne z nich nie było wcześniej zaplanowane, każde z nich pozostawiło mnie w kropce.

Dziwne, bo poza normą  trudno znaleźć na to jakiś trafniejszy przymiotnik.

*

Pierwszym z nich, odkładanym w czasie, ale w końcu całkowicie spontanicznym, było zetknięcie ze zmasowanym ludzkim nieszczęściem, maskowanym jednak cienką, rozpływającą się warstwą niestrawnego lukrowania. Niespełna półtoragodzinna rozmowa z osobą niegdyś bliską, poznaną w zasadzie na wylot, po latach płynąca sobie nienaturalnym meandrem przez przeróżne tematy "obok" – bo wszystko, co istotne i prawdziwe, pozostało w warstwie pozawerbalnej. Później szybkie pożegnanie, dosłownie tak, jakbyśmy mieli się spotkać jutro albo za trzy dni - wspólne wyjście na zalaną słońcem i upałem ulicę, buziak i "no to pa".

*

Drugim  tym najtrudniejszym  było spotkanie z nadchodzącą śmiercią. Zaproszenie, które nadciągnęło z eteru, dobry splot wspólnych osi czasowych, zrządzenie losu, że mogło do niego dojść  i rozmowa, w której nie wiadomo, co powiedzieć, bo wszystko brzmi płytko i nie na miejscu. Słowa rzucone w korytarzu kamienicy w obecności jakichś nieznajomych sąsiadów  pożegnanie, które ma być tym ostatnim. Czekanie na zamówioną taksówkę pod bramą i rzadkie poczucie próżni w głowie  i metafizyczny, ale jakże solidnie kojący powrót do świata bardzo żywych.

*

W końcu to trzecie, może najbardziej niepozorne, najbardziej w biegu i znowuż nie takie rzadkie  kawa wyrwana z dnia pracy. Spotkanie rozgadane, klejące się, szczere  ale pozostawiające mnie w poczuciu życiu w bańce nieprzystającej do tej drugiej bańki (a przecież kiedyś to wszystko wyglądało tak zupełnie inaczej...) Kilka godzin później powracające w myślach, kiedy na spokojnie zadaję sobie w głowie pytanie: co ja tutaj w zasadzie robię...




czwartek, 30 października 2025

Makówki

 


Dlaczego zawiodły mnie Dziady w reżyserii Nekrošiusa? Bo miałem za wysokie oczekiwania.

O tym przedstawieniu wiedziałem już od dłuższego czasu, jednak do tej pory nie byłem na nie jeszcze gotowy - tekst dramatu Mickiewicza jest na tyle bliski memu sercu, że instyktownie bałem się rozczarowania tym przedstawieniem, obejrzawszy bardzo ekspresyjne fotosy na stronie Teatru Narodowego. Ale jednocześnie oczywiście była też ciekawość - zobaczyć to prawie czterogodzinne misterium, poobcować bezpośrednio ze słowem Adama w teatralnej sali... Dodatkowo motywował mnie fakt, iż nigdy całości Dziadów na scenie nie widziałem, znane mi były jedynie z lektury i ewentualnie nagrań filmowych (wersja Swinarskiego, Lawa Konwickiego itd.) Tak naprawdę widziałem spektakl Dziadów (i to jedynie części II) raz, i to w wersji operowej, była to bowiem Moniuszkowska kantata Widma, wystawiona zimą 2007 roku w praskiej Bazylice na Kawęczyńskiej - i jest to piękne, niezatarte wspomnienie z czasów, zanim jeszcze trafiłem na wydział Wiedzy o Teatrze na AT. A że zbliżają się święta listopadowe, trudno wyobrazić sobie lepszy czas na odświeżenie sobie Dziadów.

Minął właśnie tydzień od tego przedstawienia i próbuję podsumować swoje dotychczasowe przemyślenia.  O spektaklu Nekrošiusa, który swoją premierę miał już też spory czas temu (2016), można by napisać wiele, co zresztą poczyniono - po powrocie do domu, w stanie zupełnej konsternacji, przejrzałem na szybko kilka recenzji zamieszczonych na stronie TN - i zgłupiałem. To wszysto bowiem, co wydawało mi się kompletnie bezsensowne, tutaj nagle, przy użyciu odpowiednich środków i ścieżek interpretacyjnych, nabrało z powrotem sensu: że spektakl jest satyrą na typowe dla Polaków "życie snem" (stąd, jak rozumiem, gigantyczne makówki), że nowy Konrad w interpretacji Małeckiego w rozciągniętej do pół godziny scenie Wielkiej Improwizacji (która, notabene, całkowicie utraciła swą zdolną wzruszyć nawet kamienie moc) targuje się z Bogiem w manierze nowoczesnego negocjatora-cinkciarza, a ksiądz Piotr - przyznam szczerze, że dla mnie zawsze najracjonalniejsza i najsymaptyczniejsza postać dramatu, z dziwną manierą grany przez Rusina, przeistacza się w Widzeniu w klekoczącego bociana, "targanego na różne strony przez powołanie i misję ocalenia narodu". Wydawało by się, że sceny takie jak Salon Warszawski czy Bal u Senatora to tzw. samograje, których napięcie dramatyczne jest tak silne, iż nie da się ich po prostu zepsuć (weźmy pod uwagę chociażby emocje, jakie towarzyszą zwyczajnej lekturze tych scen): tutaj tymczasem, znów rozwleczona do granic możliwości, z zastosowaniem przez reżysera jeszcze niepotrzebnych repetycji tekstu, scena Salonu Warszawskiego po prostu męczy; jako widz marzyłem tylko, aby wreszcie przejść dalej, byle do finału. I tak właśnie od sceny Egzorcyzmów, ostatniej strawnej dla mnie, oglądałem od końca te Dziady - zerkając na zegarek i wyczekując finałowej sceny (która, owszem, nie została przez reżysera tym razem wycięta, aczkolwiek mocno skrócona).

Uważam siebie za osobę o dość przeciętnym (w dosłownym znaczeniu), mieszczańskim guście - chociaż lubię eksperymenty teatralne i kiedyś, za swoich młodych czasów, naoglądałem się w zachwycie ich bardzo wiele, teraz od wyjścia do teatru oczekuję po prostu wrażeń i wzruszeń. Dlatego też boję się najbardziej chodzić na te spektakle, których treść jest mi bliska - o czym wspomniałem tu na początku. W TN-ie tego wieczoru sporo było młodzieży licealnej - spoglądając na ich reakcje miałem wrażenie, że byli oni podobnie zmęczeni i rozczarowani jak ja (ale oby nie!) I tu dochodzę do clue tej całej mojej dzisiejszej pisaniny: o ile ktoś nie jest wytrawnym widzem, na ile doświadczenie tego typu spektaklu może na przyszłość zniechęcić młodego człowieka do wizyt w teatrze, do uczęszczania na "wysoki" repertuar właśnie? I do budowania wrażenia, że ten Mickiewicz jest naprawdę taki skomplikowany i męczący jak się zawsze wydawał...

Teatr Narodowy to w ogóle bardzo ciekawe dla mnie miejsce. W czasie studiów był przez pewien czas drugim domem - oglądałem wszystkie dostępne w nim przedstawienia, jako studenci AT mieliśmy na wszystkie jego pięć scen (wtedy istniał jeszcze Teatr Mały) darmowe wejściówki. Nigdy jednak nie czułem z tym miejscem wyjątkowej więzi - zawsze opowiadałem się po stronie Teatru Dramatycznego, który był dla mnie miejscem jak ze snu. Z czasem rosła we mnie pewna niechęć do TN-u: wydawał mi się zbyt koturnowy, sekciarski (masochistyczny Lorenzaccio w reż. Lasalle'a w 2011), a nawet kiedy silił się na jakiś eksperyment, po prostu nudził (Nosferatu w reż. Jarzyny, również w 2011) - i na tym skońćzyła się ta moja przygoda z główną sceną Narodowego (byłem później tylko raz na Scenie przy Wierzbowej), aż do teraz.

Chyba jednak jest we mnie element masochizmu, bo mimo tej konsternacji Dziadami kupiłem już bilety na Piknik pod Wiszącą Skałą, na który wybieramy się w grudniu... Dajmy więc TN-owi jeszcze szansę.

Żeby jednak nie być tylko i wyłącznie krytycznym, dodam na koniec, że naprawdę podobała mi się momentami ciekawa scenografia, w tym tytułowe gigantyczne makówki.

czwartek, 23 października 2025

Lot do Amsterdamu

Dziś, podczas lotu z Warszawy do Amsterdamu, na pewno już gdzieś nad krainami niemieckimi, przyszedł mi do głowy pomysł - znaleźć dla siebie takie miejsce, gdzie mógłbym spróbować zebrać rozproszone myśli, coś zapisać, uchwycić moment, powspominać... Tak to właśnie z najlepszymi pomysłami bywa - wpadamy na nie w momentach, kiedy wypadamy z naszej strefy komfortu, na przykład jesteśmy gdzieś daleko od domu, od rutyny życia. I zamiast zwlekać z realizacją tego pomysłu, zakładam ten swój wspamiętnik już teraz - bo obawiam się, że kiedy jutro sobie o tym przypomnę, po prostu odłożę to na później, być może już "na nigdy"...

Nie zamierzam pisać tutaj z jakąś narzuconą sobie z góry regularnością czy według jakiegokolwiek planu... Prowadziłem wcześniej przez kilka lat bloga Dom Echa/Echo Lodge, jednak było to zupełnie inne miejsce - teraz już jedynie archiwalne, albowiem zarchiwizowałem się także i ja - jako czytelnik i badacz klasyki dziecięcej i młodzieżowej. W ostatnim roku nawet miałem plan powrócić do Domu Echa: zimą, jeszcze w lutym i marcu, przeczytałem kilka dawnych pozycji, które ewentualnie mogłyby stać się materiałem badawczym, jednak w trakcie ich lektury ten zamiar powoli ode mnie odchodził i w końcu znikł...

Może będę wracał tu co drugi dzień, a może i po roczej albo kilkuletniej przerwie. Zainspirowany zresztą jestem dwoma zjawiskami: jedna to naprawdę świetne dzieło Edmunda de Waala, której lektura towarzyszy mi od wczorajszego dnia: jest to powieść Zając o bursztynowych oczach: historia wielkiej rodziny zamknięta w małym przedmiocie, polecona mi zresztą przez znajomego literata, a mówiąca o - jak wskazuje tytuł - pewnej realnie istniejącej kolekcji, w której zamknięta została ponad stuletnia historia bardzo mobilnego rodu (Odessa - Wiedeń - Paryż - Tokio). I taka właśnie opisana tu fascynacja martwymi obiektami, które w niezwykły sposób przywołują dawno nieżyjące osoby lub przeszłe zdarzenia, musiała aktualnie trafić u mnie na płodny grunt wspominania tych osób i zdarzeń, które bezpośrednio lub pośrednio wpłynęły na to, kim dziś jestem, jak patrzę i oceniam świat, co uznaję za ważne, a na co już niestety nie znajdę czasu. 

Druga inspiracja to, można by powiedzieć, nieco kuriozalna sprawa: to pewien enigmatyczny, rzadko (ostatnio) i również spontanicznie (chyba) uaktualniany blog pewnej pani profesor, którą 8 lat temu miałem okazję poznać osobiście i z którą również bardzo krótko (pewnie niecały nawet rok) miałem okazję współpracować. Odeszła z Uniwersytetu Warszawskiego w atmosferze skandalu, nie chcę więc przywoływać jej nazwiska, w dodatku w pamięci zapisała mi się jako dość gorzka i krytyczna osoba ("Jak w dzisiejszych czasach można tak zatytułować książkę?!" - to była jej jedyna reakcja po tym, jak z pewną dumą, a na pewno z wielką radością, przy umówionej na Nowym Świecie kawie pokazałem jej świeży egzemplarz swojego opublikowanego doktoratu...) Niemniej, śledząc ją przez kilka dobrych lat w internecie (szczególnie w czasie pandemii), ta niechęć wobec niej stopniowo malała, kiedy miałem okazję zapoznawać się z jej spisywanymi na gorąco notatkami, dotykającymi przeróżnych doprawdy tematów, a w których to zapiskach wyczuwało się niesamowitą dozę szczerości i prywatności - i właśnie coś takiego jest tutaj moim celem.

Kilka lat temu na pewno nie byłbym jeszcze gotowy na dzielenie się takimi myślami, co dopiero zaś zapiskami tych myśli - na to potrzeba mi było czasu, aby dojrzeć i nabrać pewności siebie. Dziś, kiedy do symbolicznej 40. pozostał mi już niecały miesiąc, czuję się ze swoją osobą na tyle dobrze, aby z szeroko otwartymi oczami, bez Hipolitowego "zasłaniania oblicza", zmierzyć się z ewentualnym zarzutem pychy i megalomanii - no trudno. Widocznie w moim wypadku magia liczb i postępujący wiek działają w taki sposób.

Tulipany w październiku na lotnisku Schiphol


Ja, głupi Słowianin (i Bałt)

(...) Gdy ducha z mózgu nie wywikłasz tkanin, Wtedy cię czekam, ja, głupi Słowianin, Zachodzie — ty!…  A tobie, Wschodzie, znaczę dzień wi...