Dlaczego zawiodły mnie Dziady w reżyserii Nekrošiusa? Bo miałem za wysokie oczekiwania.
O tym przedstawieniu wiedziałem już od dłuższego czasu, jednak do tej pory nie byłem na nie jeszcze gotowy - tekst dramatu Mickiewicza jest na tyle bliski memu sercu, że instyktownie bałem się rozczarowania tym przedstawieniem, obejrzawszy bardzo ekspresyjne fotosy na stronie Teatru Narodowego. Ale jednocześnie oczywiście była też ciekawość - zobaczyć to prawie czterogodzinne misterium, poobcować bezpośrednio ze słowem Adama w teatralnej sali... Dodatkowo motywował mnie fakt, iż nigdy całości Dziadów na scenie nie widziałem, znane mi były jedynie z lektury i ewentualnie nagrań filmowych (wersja Swinarskiego, Lawa Konwickiego itd.) Tak naprawdę widziałem spektakl Dziadów (i to jedynie części II) raz, i to w wersji operowej, była to bowiem Moniuszkowska kantata Widma, wystawiona zimą 2007 roku w praskiej Bazylice na Kawęczyńskiej - i jest to piękne, niezatarte wspomnienie z czasów, zanim jeszcze trafiłem na wydział Wiedzy o Teatrze na AT. A że zbliżają się święta listopadowe, trudno wyobrazić sobie lepszy czas na odświeżenie sobie Dziadów.
Minął właśnie tydzień od tego przedstawienia i próbuję podsumować swoje dotychczasowe przemyślenia. O spektaklu Nekrošiusa, który swoją premierę miał już też spory czas temu (2016), można by napisać wiele, co zresztą poczyniono - po powrocie do domu, w stanie zupełnej konsternacji, przejrzałem na szybko kilka recenzji zamieszczonych na stronie TN - i zgłupiałem. To wszysto bowiem, co wydawało mi się kompletnie bezsensowne, tutaj nagle, przy użyciu odpowiednich środków i ścieżek interpretacyjnych, nabrało z powrotem sensu: że spektakl jest satyrą na typowe dla Polaków "życie snem" (stąd, jak rozumiem, gigantyczne makówki), że nowy Konrad w interpretacji Małeckiego w rozciągniętej do pół godziny scenie Wielkiej Improwizacji (która, notabene, całkowicie utraciła swą zdolną wzruszyć nawet kamienie moc) targuje się z Bogiem w manierze nowoczesnego negocjatora-cinkciarza, a ksiądz Piotr - przyznam szczerze, że dla mnie zawsze najracjonalniejsza i najsymaptyczniejsza postać dramatu, z dziwną manierą grany przez Rusina, przeistacza się w Widzeniu w klekoczącego bociana, "targanego na różne strony przez powołanie i misję ocalenia narodu". Wydawało by się, że sceny takie jak Salon Warszawski czy Bal u Senatora to tzw. samograje, których napięcie dramatyczne jest tak silne, iż nie da się ich po prostu zepsuć (weźmy pod uwagę chociażby emocje, jakie towarzyszą zwyczajnej lekturze tych scen): tutaj tymczasem, znów rozwleczona do granic możliwości, z zastosowaniem przez reżysera jeszcze niepotrzebnych repetycji tekstu, scena Salonu Warszawskiego po prostu męczy; jako widz marzyłem tylko, aby wreszcie przejść dalej, byle do finału. I tak właśnie od sceny Egzorcyzmów, ostatniej strawnej dla mnie, oglądałem od końca te Dziady - zerkając na zegarek i wyczekując finałowej sceny (która, owszem, nie została przez reżysera tym razem wycięta, aczkolwiek mocno skrócona).
Uważam siebie za osobę o dość przeciętnym (w dosłownym znaczeniu), mieszczańskim guście - chociaż lubię eksperymenty teatralne i kiedyś, za swoich młodych czasów, naoglądałem się w zachwycie ich bardzo wiele, teraz od wyjścia do teatru oczekuję po prostu wrażeń i wzruszeń. Dlatego też boję się najbardziej chodzić na te spektakle, których treść jest mi bliska - o czym wspomniałem tu na początku. W TN-ie tego wieczoru sporo było młodzieży licealnej - spoglądając na ich reakcje miałem wrażenie, że byli oni podobnie zmęczeni i rozczarowani jak ja (ale oby nie!) I tu dochodzę do clue tej całej mojej dzisiejszej pisaniny: o ile ktoś nie jest wytrawnym widzem, na ile doświadczenie tego typu spektaklu może na przyszłość zniechęcić młodego człowieka do wizyt w teatrze, do uczęszczania na "wysoki" repertuar właśnie? I do budowania wrażenia, że ten Mickiewicz jest naprawdę taki skomplikowany i męczący jak się zawsze wydawał...
Teatr Narodowy to w ogóle bardzo ciekawe dla mnie miejsce. W czasie studiów był przez pewien czas drugim domem - oglądałem wszystkie dostępne w nim przedstawienia, jako studenci AT mieliśmy na wszystkie jego pięć scen (wtedy istniał jeszcze Teatr Mały) darmowe wejściówki. Nigdy jednak nie czułem z tym miejscem wyjątkowej więzi - zawsze opowiadałem się po stronie Teatru Dramatycznego, który był dla mnie miejscem jak ze snu. Z czasem rosła we mnie pewna niechęć do TN-u: wydawał mi się zbyt koturnowy, sekciarski (masochistyczny Lorenzaccio w reż. Lasalle'a w 2011), a nawet kiedy silił się na jakiś eksperyment, po prostu nudził (Nosferatu w reż. Jarzyny, również w 2011) - i na tym skońćzyła się ta moja przygoda z główną sceną Narodowego (byłem później tylko raz na Scenie przy Wierzbowej), aż do teraz.
Chyba jednak jest we mnie element masochizmu, bo mimo tej konsternacji Dziadami kupiłem już bilety na Piknik pod Wiszącą Skałą, na który wybieramy się w grudniu... Dajmy więc TN-owi jeszcze szansę.
Żeby jednak nie być tylko i wyłącznie krytycznym, dodam na koniec, że naprawdę podobała mi się momentami ciekawa scenografia, w tym tytułowe gigantyczne makówki.