piątek, 28 listopada 2025

Błogosławieństwa

Błogosławieństwo to słowo w języku polskim w pierwszej kolejności nacechowane religią. Nie o takim chcę jednak dziś napisać - ale o takim, któremu bliżej do angielskiego blessing lub też niemieckiego Segen; takie, którego istnienie, uświadomione sobie w trudnej chwili, napełnia człowieka poczuciem błogości.

Bo ostatnio o takich błogosławieństwach dużo myślę, a ostatnio, w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach życiowych, mogłem je nawet fizycznie odczuć. W stan euforii może mnie wprawić uroczy wiersz, świetna powieść, ładny widok czy też dobrze skomponowana muzyka (chociaż już nie tak często i intensywnie, jak miało to miejsce w młodości, i celowo pomijam tutaj wielkie słowa, do których mam podobno od zawsze skłonność), jednak w stan błogości - wyłącznie ludzie i ich czysto ludzkie, nieraz zaskakujące ujmujące zachowania. Jako że kilka dni temu przekroczyłem symboliczną granicę czterdziestolecia, spotkań z cudownymi ludźmi - osobistych i listowych, namacalnych i wirtualnych - było wyjątkowo dużo: w rozmowie, uścisku, tańcu, ale i przez telefon, w wiadomościach i zdjęciach wysyłanych przez kilka oceanów, w odpakowywanych kartkach z życzeniami i paczkach z podarunkami. Nic nie jest w stanie takiej błogości zastąpić, bo tylko ona jest w stanie dać poczucie cudownego spełnienia - i wrażenia, że dobrze się żyje w tym życiu; jak 

Kiedy rozmyślam sobie nieraz o depresji, przypomina mi się jeden z trudniejszych momentów, kiedy, mam poczucie, sam jej doświadczyłem: było to dość dawno temu, bo zimą 2011 roku, w grudniu, kiedy walcząc ze zmęczeniem wynikającym ze zbyt intensywnej pracy nad doktoratem, podważając w głowie sens wszystkiego i zaciskając zęby, aby się nie poddawać, pewnej nocy mierzyłem się ze straszną bezsennością - a była ona tak intensywna, jak rzadko kiedy bywa sama dzienna jawa. Bo wszystko wtedy wydawało mi się nie takie, jak być powinno: jako wynik mylnych decyzji, jako klęska. Po kilku godzinach takich bojów z własną psychiką nagle przyszło do mnie jednak pewne olśnienie - w postaci jasnych wspomnień z ostatnich kilku lat, ale nie odnoszących się do jakichś prywatnych sukcesów, pięknych, dalekich podróży, przeżytych spektakli teatralnych czy dreszczach, które wywołały we mnie wstrząsające lektury czy sentymentalne opery. Wszystkie te pocieszające obrazy wiązały się bezpośrednio z ludźmi, których miałem szczęście w swoim (wtedy krótkim) życiu poznać - nieraz blisko i dogłębnie, nieraz mniej intensywnie, bo niekiedy bywały to krótkotrwałe znajomości czy nawet przyjaźnie, nieraz tylko muśnięcie się o tę osobę, która mimo to pozostawiła w życiu jakiś istotny ślad, wytyczyła w odpowiednim momencie jakiś dobry bądź nowy kierunek. I nagle ta cała rozpacz zniknęła - leżałem tak z uśmiechem na twarzy i myślą, że jeśli nawet już jutro miało by mnie nie być, to i tak tak wiele szczęścia dane mi było w życiu doświadczyć, tak wiele dobrego przeżyć. I to zasługuje na największe docenienie, dla tego warto żyć. To jest właśnie moje błogosławieństwo.

*

Dziękuję Wam z całego, dobre i piękne dusze, które byłyście i jesteście w moim życiu i pozostaniecie w moim sercu i pamięci na zawsze.

The lark's on the wing;The snail's on the thorn:God's in his heaven—All's right with the world!

niedziela, 16 listopada 2025

Dziwne spotkania

Pierwszy kwartał tego roku szkolnego, kapryśny wrzesień i mglisty październik, przyniósł mi w darze trzy dziwne spotkania.

Żadne z nich nie było wcześniej zaplanowane, każde z nich pozostawiło mnie w kropce.

Dziwne, bo poza normą  trudno znaleźć na to jakiś trafniejszy przymiotnik.

*

Pierwszym z nich, odkładanym w czasie, ale w końcu całkowicie spontanicznym, było zetknięcie ze zmasowanym ludzkim nieszczęściem, maskowanym jednak cienką, rozpływającą się warstwą niestrawnego lukrowania. Niespełna półtoragodzinna rozmowa z osobą niegdyś bliską, poznaną w zasadzie na wylot, po latach płynąca sobie nienaturalnym meandrem przez przeróżne tematy "obok" – bo wszystko, co istotne i prawdziwe, pozostało w warstwie pozawerbalnej. Później szybkie pożegnanie, dosłownie tak, jakbyśmy mieli się spotkać jutro albo za trzy dni - wspólne wyjście na zalaną słońcem i upałem ulicę, buziak i "no to pa".

*

Drugim  tym najtrudniejszym  było spotkanie z nadchodzącą śmiercią. Zaproszenie, które nadciągnęło z eteru, dobry splot wspólnych osi czasowych, zrządzenie losu, że mogło do niego dojść  i rozmowa, w której nie wiadomo, co powiedzieć, bo wszystko brzmi płytko i nie na miejscu. Słowa rzucone w korytarzu kamienicy w obecności jakichś nieznajomych sąsiadów  pożegnanie, które ma być tym ostatnim. Czekanie na zamówioną taksówkę pod bramą i rzadkie poczucie próżni w głowie  i metafizyczny, ale jakże solidnie kojący powrót do świata bardzo żywych.

*

W końcu to trzecie, może najbardziej niepozorne, najbardziej w biegu i znowuż nie takie rzadkie  kawa wyrwana z dnia pracy. Spotkanie rozgadane, klejące się, szczere  ale pozostawiające mnie w poczuciu życiu w bańce nieprzystającej do tej drugiej bańki (a przecież kiedyś to wszystko wyglądało tak zupełnie inaczej...) Kilka godzin później powracające w myślach, kiedy na spokojnie zadaję sobie w głowie pytanie: co ja tutaj w zasadzie robię...




Ja, głupi Słowianin (i Bałt)

(...) Gdy ducha z mózgu nie wywikłasz tkanin, Wtedy cię czekam, ja, głupi Słowianin, Zachodzie — ty!…  A tobie, Wschodzie, znaczę dzień wi...